21 – 23 czerwca 2018
Podróż wzdłuż Neretwy przyniesie wiele zachwytów i niespodzianek. Wcale nie trzeba zbyt kombinować, jedynie trzymać się rzeki. Z błogiego Blagaja udajemy się na wycieczkę do Mostaru, nieformalnej stolicy Hercegowiny, choć to właśnie Stjepan-grad nieopodal Blagaja był historycznie centrum tej krainy.
Namieszali Turcy. Złupili i zniszczyli Stjepan-grad i kawałek na północ, nad Neretwą pobudowali swoją twierdzę, a w miejscu starego, drewnianego mostu zbudowali kamienny, dziś jeden z najważniejszych zabytków BiH. Mostar, który oglądamy powstał więc stosunkowo późno, w XVI wieku.
Średniowieczny most z kamienia zmiękczy serce każdego twardziela, który odżegnuje się od zwiedzania architektury. Mostar to wyjątkowej urody miasto, pięknie położone, niemalże „wyważone”, po obu stronach Neretwy, której wapienne podłoże nadaje wodzie szmaragdowy kolor. Koryto rzeki oraz dopływające do niej strumienie utworzyły kaniony. Na ich skalnych półkach ukrywają się ogródki restauracji. To niewątpliwie jedna z większych atrakcji miasta. Kolacja wśród bujnej roślinności z szumiącym w dole strumieniem.
Jeszcze 20 lat temu miasto prezentowało obraz nędzy i rozpaczy. Turecki Stary Most został zniszczony w czasie wojny domowej. Konflikty narodowościowe mocno dały się miastu we znaki. Boszniacy z Chorwatami walczyli przeciwko Serbom. Gdy ci ostatni zostali już zabici lub wypędzeni, pozostali zaczęli się bić między sobą. Zniszczone były praktycznie wszystkie historyczne budynki, meczety, kościoły, średniowieczne kamienice. Interwencja międzynarodowa zakończyła wojnę, ale nie konflikt. Z pomocą finansową UNESCO i EU odbudowano Mostar i podzielono go między Boszniaków i Chorwatów. Pod kociołkiem jednak ciągle pyka ogień. Wystarczy zamienić kilka zdań z mieszkańcem. Szybko przejdzie do narzekania na sąsiada i narzucony porządek.
Kierowca, który podwozi nas z kempingu do Mostaru tłumaczy (trochę po angielsku, trochę w swoim języku), że miasto jest podzielone na pół między katolików i muzułmanów, prawosławni i wyznawcy judaizmu stanowią mniejszość. Żydzi mieszkający na Bałkanach to tzw. Sefardyjczycy, wypędzeni w XV wieku z Hiszpanii i Portugalii. Główna linia konfliktu przebiega jednak niezmiennie między światem chrześcijańskim a islamskim, mimo, że wszyscy posługują się tym samym językiem i przed Turkami żyli tu w zgodzie. O ile mniej kłopotów, nieszczęść i trosk mieliby, gdyby zdołali wznieść się ponad to, co ich dzieli.
W Mostarze ta linia jest nie tylko symboliczna, bo granicę światów wyznacza ulica! Po jednej jej stronie mieszkają muzułmanie, po drugiej chrześcijanie.
Kierowca tłumaczy, my (Chorwaci) ciężko pracujemy, płacimy podatki, a oni (Boszniacy) żyją z pomocy państwa albo jeżdżą za granicę. Nie możecie dać im pracy? Pytam. Człowiek macha tylko ręką i kręci głową na znak, że zupełnie nic nie rozumiemy. Gdy jedziemy boczną drogą dojazdową na kemping pokazuje swój stary dom. Są to ruiny. Na dom spadł pocisk. Teraz mieszkam w wiosce islamskiej, bo tam był wolny dom, ale moja rodzina boi się wychodzić z domu.
Słuchamy tego ze smutkiem. I doprawdy, trudno o mądry komentarz.
Mostar nas zachwyca. Piękna rzeka, zieleń, most i kamienice z szarego kamienia, smukłe wieże minaretów, czerwień mosiądzu.
Wdrapujemy się na czubek minaretu meczetu Koski Mehmed Pasha, skąd rozciąga się najlepszy widok na rzekę, Stary Most i miasto.
Powoli rozglądamy się za fajnym miejscem na kolację. Wybieramy jedną z restauracji nad strumieniem. Gdy schodzimy w dół kanionu odkrywamy kolejne piękne zakamarki miasta. Po deszczu woda zaczyna parować tworząc magiczne obrazy.
Plastikowe butelki dotarły też do Mostaru i pięknie podkreślają urodę strumienia 😉
Jedzenie, które otrzymujemy w restauracji jest zimne i po prostu niedobre. Na dodatek Leszek zaniemógł na żołądek i biega w tę i z powrotem. Gdy już chcę zwrócić kelnerowi uwagę, że jedzenie się nie nadaje, ten pojawia się ze szklanką wody i tabletką, które podaje Leszkowi. Wypij to, pomoże ci, widziałem, że masz kłopot. Młody człowiek nie ma z przodu ani jednego zęba. W tej sytuacji narzekanie na zimne jedzenie jakoś nie przechodzi nam przez gardło. Tłumaczymy się bólem brzucha, zostawiając większość na talerzach, przepraszamy, płacimy i wracamy do domu…
Dochodzimy do wniosku, że w BiH najlepiej jeść u gospodarzy, wtedy masz pewność, że nie zostaniesz zrobiony w konia i jak do tej pory tak było w naszym przypadku. Wojna nie zdołała zniszczyć słowiańskiej gościnności, a biznesowe cwaniactwo zdarza się jak wszędzie na świecie. Gdy tylko między tobą a właścicielem firmy pojawia się dystans, jest miejsce na kombinatorstwo. Trzeba być czujnym.
Nazajutrz ruszamy w dalszą drogę w górę Neretwy do Jeziora Jablanickiego, gdzie mamy zamiar zatrzymać się na noc. Odcinek drogi E73 między Mostarem a Jablanicą to wyjątkowo urokliwe miejsce na ziemi. Przenosimy się do Norwegii. Kolory, zieleń opadających do szmaragdowej wody gór, wilgotne, czyste powietrze. Kilkukrotnie zatrzymujemy się po drodze, aby nacieszyć się widokami. Ciepło nas opuszcza. Zmieniamy strefę klimatyczną oraz przecinamy góry, pogoda płata tu figle. Dziś pada, chmury wiszą nisko.
W strugach deszczu dojeżdżamy do jeziora. To sztuczny zbiornik, jak prawie wszystkie w Bośni. Rzeki są tu żywiołowe, opanowanie ich to nie lada wyzwanie. Na samej Neretwie, na odcinku kilkudziesięciu kilometrów zarejestrowaliśmy trzy potężne tamy. Wydaje nam się oczywiste, że kraj pozyskuje energię z siły wody. Nic bardziej mylnego. Zlokalizowane na północy kraju, w Tuzli kopalnie węgla brunatnego to główny dostarczyciel surowca energetycznego. Szkoda, marnuje się ogromny potencjał produkcji energii odnawialnej. Brzmi znajomo?
Mówiłam już, że Polacy powinni przeglądać się w BiH jak w lustrze. Pewnie nie tylko my. BiH zalicza modelowe porażki w wielu dziedzinach gospodarki i polityki, każdy kraj znajdzie tu coś znanego ze swojego ogródka.
Wjazd na kemping wygląda źle i długo się waham mimo nawoływań jakiegoś człowieka „śmiało, wjeżdżaj!” Jest ostro w dół, wąsko i muszę zrobić zakręt o 180 stopni. Nie wyrobię się, bo droga jest wąska. Facet pokazuje, że kawałek dalej można zawrócić. Zawracam, podjeżdżam na skraj wjazdu. Jeśli jutro będzie dalej mokro, krowa stąd nie wyjedzie. Ryzykujemy i stajemy nad brzegiem jeziora mając przed sobą taki widok.
Wesoły gospodarz, Bośniak (religia niezidentyfikowana), wita nas serdecznie i pokazuje skromne wyposażenie kempingu. Tylko zimny prysznic i tylko „bosnian toilet” czyli narciarz, ale koło domu i gospody jest „europe toilet”. Tego się nie spodziewaliśmy. Witamy w Bośni 🙂
Zanim zawitamy w gospodzie, ubieramy dobre ciuchy i idziemy na spacer wzdłuż brzegu jeziora. Okolica wygląda jak polska prowincja w latach 90. Jakieś brzydko-nowoczesne budynki pomiędzy ruderami, wzdłuż jeziora prowizoryczne domki lub nieotynkowane „wille”. Widać, że popularne tu jest pływanie po jeziorze tratwami, na których stoją biesiadne stoły. Zapewne, gdy pogoda dopisuje można na takiej tratwie spędzić wesoło dzień kąpiąc się w jeziorze i biesiadując. W sumie niegłupi pomysł. Widoki wspaniałe. Na jeziorze znajduje się stary, stalowy most, który potwornie hałasuje, ale kierowcy za nic mają ograniczenie prędkości. Most dudni, że mózg się warzy.
Dochodzimy do mostu i wracamy, bo kiszki grają nam marsza.
Gospodarz zaprasza nas do przytulnego wnętrza knajpki, która wygląda jak przerobiony garaż. Zaraz zacznie się mecz. Gra Serbia. Dawno niewidziane urządzenie, telewizor z kineskopem, jest już włączony. Za stołami zebrali się goście kempingu. Tak na oko wszyscy się znają. Oprócz gości wnętrze wypełnia dym z papierosów. Śmierdzi i gryzie w oczy, ohyda. I tak niedawno było u nas?? I ludziom się to podobało?? Protestowali, gdy zakazano??
Dawno i nieprawda.
Gospodarz łamanym angielskim przedstawia co może ugotować dla nas żona. Wybieramy swoje potrawy, dostajemy domowe wino i czekamy. Długo czekamy, ale gdy smakujemy pierwszy kęs chcę biec i przytulić osobę, która to dla nas przygotowała. Wszystko jest pyszne, świeże i gorące, prosto z gara i prosto z serca. Idealny posiłek na dżdżysty dzień. Gołąbki z baraniny w liściach winogron, ziemniaki i słony, lekki biały ser. Pychota!
Po daniu głównym wjeżdża nagle rakija. Dziwimy się, ale cieszy nas ta gościnność. To nie koniec. Gospodarz przynosi zaraz po kawałku domowego wypieku. Czujemy się jak u cioci na imieninach 🙂
My kończymy posiłek, w telewizji kończy się mecz, a cały garaż dudni od okrzyków radości. Serbia przegrała 🙂
Gdy rano przychodzi do rozliczenia, okazuje się, że każda dodatkowa pozycja, której nie zamawialiśmy kosztuje 1 EUR. Uznajemy, że jest to kwota mało szkodliwa, a poza tym wszystko było pyszne i wprawiło nas w dobry nastrój, więc nie będziemy zwracać uwagi. Nasza czujność jednak wzrasta…
Poranek wita nas słońcem. Zapowiada się ładny dzień.
Jezioro wygląda dziś zupełnie inaczej.
Z pomocą gospodarza i trzech innych asystentów krowa dziarsko wyjeżdża pod górę i znów pędzimy wzdłuż Neretwy. W pobliskiej miejscowości Konjic rozstajemy się z rzeką, ale ostatni raz dostajemy od niej piękne widoki.
Przed nami wyprawa w bośniacką naturę. Naszym celem jest ukryta na końcu świata, położona wysoko w górach wioska Lukomir.
Czy krowa tam dojedzie? Ruszajmy!
c.d.n.
K