Niedziela 23 lipca 2017
Niedziela zapowiada się równie pięknie jak sobota. Dziś jedziemy oglądać modernizm. Przebieram w miejscu nogami. Jestem wściekle ciekawa. Naszym celem są dwa budynki: Villa Stenersen oraz Restauracja Ekeberg.
Jedziemy na północny-zachód miasta do Villi Stenersen, na trasie mamy kilka podjazdów, ale znośnych. Nie umieram po dojechaniu na miejsce, chociaż dziś upał daje się we znaki.
Wchodzimy do białego, prostego domu z ogromnym salonem otwierającym się na ogród. Mimo upału na zewnątrz, tu jest przyjemnie.
Villa Stenersen należy do Iconic Houses. Jest najbardziej znanym dziełem norweskiego architekta Arne Korsmo (ur. 1900). Powstała pod koniec lat 30 dla rodziny finansisty i kolekcjonera sztuki Rolfa Stenersena. Dom jest naprawdę wyjątkowy, bardzo prosty i nowoczesny jak na swoje czasy. Jasne, funkcjonalne wnętrza, ogromne okna, z których rozpościera się widok na miasto i fiord. Budynek jest bardzo podobny do swojego kuzyna z Rotterdamu – Sonneveld House. Widać wspólne elementy charakterystyczne dla tych czasów: wystrój wnętrz, łazienki, kręte schody, duże okna.
A to, ciekawostka, garaż na zakręcie. Dbałość o formę ponad wszystko.
Prezentowana jest makieta budynku, z lotu ptaka wygląda równie ciekawie.
Dodam, że Villę Stenersen oglądaliśmy bezpłatnie, nie było żadnych biletów. W środku jest pan, który, na życzenie, oprowadza i opowiada o domu.
Jedziemy dalej, zjeżdżamy do centrum. Tu zostawiamy rowery i wskakujemy do tramwaju, który „wciągnie” nas na wschodnie wzgórza do niezwykłej restauracji położonej w niezwykłym parku. Białą, geometryczną bryłę budynku widać z centrum, a w bezchmurny, letni dzień słońce jeszcze bardziej uwypukla jego białość.
Ekebergrestauranten to kolejny, doskonały przykład funkcjonalizmu. Biel, prostota, elegancja i spektakularny widok na miasto z tarasów i okien lokalu – to charakterystyka miejsca. Dodatkowym atutem wizyty jest położenie – w parku niezwykłych rzeźb współczesnych artystów z całego świata.
Znalazłam kolejnego …
Wracamy po rowery. W kolejne miejsce zabieramy je ze sobą. Wjeżdżamy metrem na wzgórze Holmenkollen obejrzeć skocznię narciarską górującą nad miastem. Metro wspina się wąskimi zakrętami pod górę. Stacje są krótsze niż pociąg, o czym za każdym razem informuje głos. Widoki są niesamowite.
Wysiadamy na ostatniej stacji. Zaczynamy zjeżdżać w dół. Mijamy ośrodek narciarski (miło mieć w mieście ośrodek narciarski). Dojeżdżamy do jeziora. Wygląda pięknie wśród drzew. Na pomoście piknikuje grupka młodych ludzi. To nasi 🙂
Zjeżdżamy dalej. Patrzę na domy, jak mieszkają ludzie. Wszyscy mają spektakularne widoki. Tak można żyć! Nawet w Norwegii 😉
Zbliżamy się do skoczni. Po wejściu na nią dowiem się, że to skocznia szkoleniowa i już będę wiedziała, że na wielką skocznię się nie wybiorę. Zdjęcia robię jedną ręką, bo druga kurczowo ściska barierkę. Maciek wspiął się wyżej. Nigdy w życiu! A przecież nie mam lęku wysokości. Skocznie są piekielnie strome. Uznaję, iż skoczkom brak jakiejś części mózgu…
Tak czy inaczej warto było dla widoków.
Jedziemy obejrzeć skocznię główną – Holmenkollbakken. Adaś wygrywał tu pierwszy raz, no ale nie wjadę, no nie wjadę Adaś, wybacz mi!
Skocznia jest gigantyczna i piękna po prostu. Wysoka na 130 metrów pomieści 30 tys widzów.
Spod skoczni zjeżdżamy ostro w dół do miasta. Zastanawiam się czy moje hamulce to przetrwają. Ludzie żądni wrażeń zjeżdżają tu na pełnej bombie bez hamulców. Ja jednak lubię moje życie i nie zrobię tego.
Na tym kończymy drugi dzień rowerowy w Oslo. Było ekstra!
Na koniec wspomnienia. Byliśmy tu w kwietniu 2016 z kolegą Kubą pozwiedzać i wysłuchać koncertu Tindersticks. Wtedy zaliczyliśmy najważniejsze miejsca Oslo i był to zupełnie inny pobyt. Krótsze dni (choć dłuższe wówczas niż w Polsce) i zimniej i nie wspinaliśmy się tak dużo na wzgórza, co teraz uznaję za poważny błąd, bo dopiero z nich widać piękno Oslo i można poczuć Norwegię. Widzieliśmy za to dużo Munchów i golasów i weszliśmy na Operę – to jest MUST. Już wtedy objawił się mój talent do znajdowania fallusów. Na dar boży trudno coś poradzić.
Park Vigelanda – najbardziej znanego norweskiego rzeźbiarza. Tutaj na brak golasów nikt nie powinien narzekać.
Można powiedzieć, że Oslo to Buddycab-land
Każdy Polak wie, że w kraju prohibicji alkohol należy nabyć na lotnisku i spożywać go poza lokalami w sposób zawoalowany 😉
Zgodnie z zasadą: najciemniej pod latarnią posiadany, zawoalowany alkohol najlepiej spożywać tuż pod siedzibą i domem króla:
A potem iść do opery!
.. a nawet na operę..
Pierwsze spotkanie z trollem:
i pomnikiem kur:
Byliśmy w Muzeum Sztuki Współczesnej. Spektakularnych wystaw nie było, ale ten patent wygląda wesoło. Nieostre zdjęcia mogą wynikać ze zbyt długiego patrzenia na pałac królewski w promieniach ostrego słońca.
No i Munch! I świetna wystawa Munch + Mapplethorpe (znany, nowojorski fotograf świata celebrytów z lat 70/80). Uwaga, będą fallusy. Tylko dla widzów dorosłych.
A wieczorem na koncert. Koncert był wspaniały, akustyka znakomita. Tylko rzecz dziwna, publika przez cały czas trwania koncertu kręciła się jak w ulu po piwo. Dla nas to była żenada i smutek. Alkohol to faktycznie problem tego społeczeństwa, że nie usiedzi 2 godz. na koncercie muzyki subtelnej i lirycznej tylko wali drzwiami, bo niesie browary.
Ten widok nas zaskoczył, a dziś w Norwegii to codzienność. Ładowarki samochodów to naturalny element miejski jak ławka.
Dobranoc, Oslo. Może jeszcze kiedyś się spotkamy.
Czas ruszać do Stavanger.