30 lipca 2017
Za Bergen rozpoczyna się nasza kilkudniowa wycieczka po różnych zakątkach centralnej Norwegii. Zapuszczamy się w najwęższe tunele i drogi, aby doświadczyć potęgi natury, wspinamy się, aby obejrzeć położony w górach najstarszy, drewniany kościół w Norwegii, wędrujemy, aby zobaczyć z bliska czoło lodowca, oglądamy wodospady i elektrownie, wjeżdżamy po śliskich serpentynach na górę Dalsnibba o wys. 1500 m n.p.m., aby zobaczyć z niej najgłębszy fiord, wreszcie wspinamy się Drogą Orłów i zjeżdżamy Drabiną Trolli, aby dotrzeć nad Atlantyk do Drogi Atlantyckiej. Każdy punkt jest inny, każdy zachwyca, czy Norwegia może się znudzić?? Nam chyba nie, pewnym Polakom spotkanym w podróży też nie – są tu piąty raz, wracają już na południe, a mieli szczery żal w oczach, że nie mogą wyruszyć z nami z powrotem na północ.
Ale po kolei.
Dzień 30 lipca to będzie długi dzień. Przejedziemy prawie 350 km, a po drodze zobaczymy tyle, że starczyłoby na tygodniowy urlop: dotrzemy do ukrytej nad Naeroyfjorden starej wioski Dyrdal, zobaczymy drewniany kościół słupowy, jęzor lodowca, Muzeum Lodowców i straszny wodospad z elektrownią.
Ze Stanghelle jedziemy do Gudvangen, gdzie ma początek piękny fiord Naeroyfjorden. Z Gudvangen odpływają promy do fiordu. Zastanawiamy się, czy nie wsiąść pieszo, aby obejrzeć fiord, bo stąd go nie widać, gdyż zakręca. Znajdujemy jednak na mapie wąską dróżkę biegnącą wzdłuż fiordu do wioski Dyrdal. Droga ma kategorię najsłabszą. Wahamy się. Widzimy wyjeżdżający z niej samochód, więc próbujemy. I od razu niespodzianka, bo droga rozpoczyna się tunelem wąskim na jedno auto, co kilkaset metrów są mijanki.
Na szczęście nikt nie jedzie z naprzeciwka. Kilka kilometrów za tunelem znów niespodzianka, samochód stoi na drodze i nie jedzie, a z przodu, kilkadziesiąt metrów przed nami stoi kolejne auto jadące w naszą stronę, a przed jego maską niecodzienne towarzystwo: koń, jak i dwie kozy. Stoją i się gapią. Chyba mają zabawę, bo gapią się w kierowcę i ani drgną. Stoimy i stoimy i nikt się nie rusza, za nami ustawiają się kolejne samochody chcące przejechać tym dzikim szlakiem. Sytuacja patowa. Po pierwsze zwierzęta muszą zejść z drogi, po drugie, gorsze, muszą się minąć dwie kolumny samochodów na drodze na jeden samochód. Na szczęście samochód przed nami zatrzymał się przytomnie na mijance, ale zmieścimy się tylko my i on, a reszta za nami nie wiadomo jak sobie poradzi.
W końcu jakiś lokalny facio bierze sprawy w swoje ręce. Podchodzi do zwierząt i klepie konia w zad. Koń ani rusz. Popycha konia całym swoim ciałem i leniwe zwierze powoli schodzi z drogi, za nim jak i kozy. Chyba ten koń rządzi, a ta reszta to chórki. Następnie ten sam gość zarządza korkiem na drodze, ustawia samochody, kieruje ruchem. Bez niego byłby tu kipisz. Mijamy się na milimetry. Jedziemy dalej, uff.
Droga jest przepiękna, ale bardzo zniszczona. Kończy się ślepym zaułkiem, który jest mikro-kempingiem. W wiosce stoi uroczy, biały kościółek, który wygląda pięknie na tle fiordu. Tablica informacyjna głosi, że jest to droga historyczna, która została zbudowana przez mieszkańców wioski, którzy wozili nią ryby na handel. Droga jest niebezpieczna, pod nią przepaść, obok wysoka skała. Dopiero od niedawna utrzymywana jest z budżetu państwa i dla bezpieczeństwa powstał tunel. Wcześniej dbali o nią tylko mieszkańcy wioski.
Chwilę patrzymy na przepiękny fiord, którego dramatyczne piękno wynika z tego, iż jest wąski a góry go otaczające wysokie, strome, zielone i poprzecinane wodospadami. Cisza i spokój jakie tu panują są bezwzględne. Musisz się poddać, nie masz wyjścia.
Wracamy po śladach i znów to samo, znane towarzystwo: koń, jak i kozy. Żarty? To chyba banda lokalnych rzezimieszków, bo znów stoją na środku drogi i się gapią spode łbów. Tym razem wiemy co robić, trzeba ich zepchnąć, bo inaczej będą stać na tej drodze, a ewidentnie nigdzie im się nie spieszy. Ruszamy powoli, aż tu nagle stado kóz wyskakuje na drogę. To takie kozice raczej bo skaczą jak wariatki. Leszek jest jednak twardy i konsekwentnie, na półsprzęgle posuwa się naprzód. Nagle czujemy się jak naród wybrany, bo morze zwierząt rozchodzi się na boki, a co najważniejsze koń, lekko trącony kamperem w zad , a za nim jak z prędkością 2 m na godzinę. Jeezu, co za droga! Jedziemy już dalej spokojnie, w tunelu znów nikogo nie ma, przynajmniej tu mamy szczęście.
Kierujemy się do Solvorn, gdzie w ostatniej chwili wskakujemy pieszo na prom do Urnes, aby obejrzeć najstarszy w Norwegii kościół typu słupowego lub klepkowego (norw. stavkirke, ang. stave church). Kościół w dzisiejszym kształcie pochodzi z XII wieku, ale jego konstrukcja z XI. Aby go zobaczyć, trzeba się wspiąć asfaltową drogą biegnącą z przystani pod sam kościół. Jakiś kilometr. Przepływamy szerokim Lustrafjorden.
Nazwa tego stylu pochodzi od specyficznej konstrukcji budynku. Drewniane słupy, a na nich klepki tworzące ścianę kościoła. Majstersztyk budowniczy. Kościół trzyma się dzięki temu, że nie ma w nim innych materiałów jak tylko drewno, które jest elastyczne. Drewno na ten budynek pochodzi z pni drzew specjalnie na ten cel wyhodowanych. Drzewom obcina się korony, a korzenie są dalej w ziemi i tak rosną przez dziesiątki lat. Drewno z nich jest bardzo twarde i wytrzymałe. Kościół jest niezwykły. Pachnie starym drewnem, światło wpadające do wnętrza pięknie gra miedzy drewnianymi słupami i belkami. Drewnochron powoduje, że na zewnątrz jest prawie czarny. Najpiękniejsze są rzeźbione w drewnie ornamenty. Zostały przeniesione z frontu kościoła, gdzie jest za dużo słońca, na bardziej ocienioną ścianę.
Wracamy na prom. Po drodze „kupujemy” maliny. Kupowanie jest samoobsługowe. Wybierasz pudełeczko malin, do kasetki wrzucasz kasę, wydajesz sobie resztę. Voila!
Z Solvorn jedziemy do Glacier Museum. Chcę obejrzeć tylko budynek z betonu, który stoi niczym latający spodek pośrodku niczego. Zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Chyba wyjechaliśmy wyżej. Muzeum sąsiaduje z Jostedalsbreen Nasjonalpark, co oznacza bliskie sąsiedztwo lodowca i prawdopodobnie stamtąd wieje zimnem i wilgocią.
Jedziemy obejrzeć jęzor lodowca, jest ich sporo nieopodal, jednak tylko niektóre łatwo dostępne. Kierują do nich drogowskazy, nie ma problemu z orientacją. Skręcamy do jakiegośtam-breen, co oznacza lodowiec.
Parkujemy i po chwili marszu dochodzimy do uroczego zakątka. Jęzor lodowca górujący nad doliną, jeziorem lodowcowym oraz budynkiem knajpki. Niestety pada i jest już za późno na podziwianie kolorów lodowca przy małej czarnej. Szkoda.
Jedziemy dalej na północ, szukamy już powoli miejsca na nocleg. Dni są już całkiem długie, a droga dobra, więc jedziemy żwawo naprzód E39 i wieczorową porą wskakujemy jeszcze na prom Lote – Anda przez Nordfjord i dojeżdżamy do Nordfjordeid. Tu nocujemy. Początkowo wybraliśmy inne miejsce pod wodospadem, jednak huk spadającej z wody okazał się nieznośny. Zrozumieliśmy siłę tego żywiołu i sens produkcji z niego prądu.