30 października – 4 listopada 2017
Północne Włochy oferują wszystko czego potrzeba do szczęścia: zabytki, sztukę, jedzenie, wino, piękne widoki. Kilka dni spędzonych w drodze to jak liźnięcie pysznego lizaka. Poczucie niedosytu ogromne.
O tej porze roku pogoda jednak była zbyt kapryśna dla nas. Pragnęliśmy hiszpańskiego słońca i goniliśmy mocno na południe. Wybraliśmy drogę przez: jezioro Garda, Pawię, Mediolan, następnie do Piemontu, Turyn i do Francji przez Tunel Frejus drogą na Chambery. Po drodze odwiedziliśmy kilka wspaniałych miejsc.
Jezioro Garda położone jest w pięknej scenerii wśród gór. Wyznacza ono granicę pomiędzy dwoma krainami Włoch: Lombardią i Wenecją Eugenejską. Jest największym jeziorem we Włoszech. A swoją popularność zawdzięcza niezawodnym wiatrom termicznym, które wieją praktycznie codziennie o zbliżonych porach, co przyciąga rzesze amatorów windsurfingu, kitesurfingu i żeglarstwa. Dla mnie jezioro jest przede wszystkim piękne, wycieczka wokół zbiornika, po drodze zbudowanej na skalnej półce dostarcza niezapomnianych wrażeń. Na dwudniowy pobyt wybraliśmy miasteczko na północnym krańcu – Riva del Garda. O tej porze roku ruch turystyczny nie jest już tak duży i można relaksować się w promieniach jesiennego, ciągle jeszcze ciepłego słońca. Wokół Gardy rozsiane są winnice i gaje oliwne, południowy brzeg to zarejestrowany rejon produkcji białego wina Lugano. Tak więc popić i pojeść będzie co, no i lody, wiadomo.
Wreszcie zdjęliśmy rowery, aby nacieszyć się piękną pogodą. Nie pokusiliśmy się na ponad stukilometrową wycieczkę wokół jeziora, bo to trasa dla profesjonalistów. Są trudne podjazdy i tunele. Objeździliśmy nasze Riva del Garda i było super.
Miasteczka wokół jeziora to w zasadzie kurorty. O tej porze roku wyglądały przepięknie. Przyklejone do gór wioski z uroczymi placami, fontannami, knajpkami. Leniwie odpoczywające po sezonie. Niestety dla kampera to nie jest łatwy teren. Ciężko znaleźć parking i ulice, gdzie taka krowa jak nasza w ogóle się zmieści. Myślę, że w lecie pozostaje zarezerwować kemping i na nim pozostawić krowę, a wokół jeziora jeździć komunikacją.
Znad jeziora udaliśmy się w kierunku Mediolanu, z przystankiem w Pawii, gdzie obejrzeliśmy piękną romańską bazylikę oraz opactwo nie z tej ziemi. Pawia to miasto o wściekle ciekawej i sięgającej początków naszej ery historii. Starówka jest zamknięta dla samochodów, co zawsze jest ekstra! Pawia była przed Mediolanem stolicą Lombardii, a jeszcze wcześniej, tuż po upadku cesarstwa rzymskiego, siedzibą Gotów. Północne królestwa walczyły z ekspansją Rzymian, tak to kiedyś było 😉
Zachwycamy się XII-wiecznym, romańskim kościółkiem San Teodoro z czerwonej cegły i XVI-wiecznymi freskami wewnątrz.
Perłą Pawii jest Basilica di San Michele Maggiore, która nas zachwyciła przede wszystkim surowością wiekowego wnętrza. Powstała w VII wieku, a przebudowano ją w XII. Ach te Włochy!
Uwielbiam romańskie kościoły, te z Włoch w szczególności. Nie wiem dlaczego, są najpiękniejsze po prostu i pachną kawą 😉
Z Pawii udajemy się 10 km na północ w kierunku Mediolanu, gdzie znajduje się Certosa di Pavia – Klasztor Kartuzów zbudowany przez rodzinę Viscontich jako miejsce godnego ich spoczynku. O jakże godnego! Historycy sztuki uważają, że to największe arcydzieło architektury w całych Włoszech. Nie wiem, nie znam się, ale fakt faktem jest to dzieło osobliwe. Klasztor budowano 200 lat, przez co nosi cechy dwóch epok: gotyku i renesansu. Jest to budowla wyrastająca spomiędzy zaoranych pól jak jakaś stacja kosmiczna. Wokół nie ma nic. Ale być nie musi, bo braciszkowie nie gadają, tzn. tylko kilku, którzy oprowadzają grupy, pozostali składają śluby milczenia i odosobnienia, to po co im jakieś pokusy po sąsiedzku. Mieszkają w identycznych kwaterach zbudowanych naokoło dziedzińca klasztoru. Jedną z nich się zwiedza i faktycznie, luksusów nie ma. Największe wrażenie robi elewacja i wnętrze kościoła. Całego dnia chyba trzeba, aby dostrzec wszystkie detale na gigantycznej ścianie frontowej i drugi dzień na obejrzenie wnętrza kościoła, zbudowanego w gotyku, ozdobionego w renesansie przez czołowych włoskich rzeźbiarzy i malarzy epoki. Niestety wewnątrz zabudowań nie można fotografować, więc zdjęcia są z ukrycia i nie wszystko udało mi się podkraść 😉
Fakt faktem, to miejsce jest niesamowite. Po zwiedzaniu można nabyć produkty wytwarzane przez zakonników na bazie ziół oraz miody. A do tego wszystkiego parking dla kamperów z prądem i serwisem jest obok. Można zostać na noc i posłuchać ciszy. Kawiarnia oczywiście jest, bez obaw 😉
I tutaj następuje wyświetlenie ekranu kontrolnego, bo dojeżdżając do Certosy zaświeca się kontrolka silnika. Szit!!! Znowu coś??? Leszek twierdzi, że to pewnie znowu nasz trefny EGR – moduł kontroli spalin. Rano wyjeżdżamy i kontrolka już nie zaświeca się. Strange.
Jedziemy do Mediolanu na spotkanie z Olą, która niedawno rozpoczęła swoją włoską przygodę w oddziale firmy w Mediolanie. Jej świeżo upieczony mąż Federico niestety rozchorował się. Cóż, wizyta kotów powoduje duży stres i to na pewno dlatego 🙂
Zatrzymujemy się na najbrzydszym parkingu miejskim świata, który jednak ma wszystkie udogodnienia, których potrzeba, jak prąd, woda, sanitariaty. Wszystko jednak jest w opłakanym stanie i budzi grozę. Jest jednak blisko do centrum i tego trzeba się trzymać. Poza tym to tylko jedna noc, damy radę. Mediolan znamy już z wcześniejszej wycieczki, więc możemy się wyluzować i oddać miłemu spotkaniu i pysznemu jedzeniu. Oczywiście nie wypada nie odwiedzić katedry i galerii Vittorio Emanuele.
Rano czym prędzej wyjeżdżamy i kierujemy się do Piemonckich wzgórz, bo znów chcę oglądać romańskie budowle. W Piemoncie jest ich sporo i w ogóle to piękna kraina granicząca z Francją. Pewnie Polaków zbyt wielu tam nie bywa, chętniej wybierają Toskanię. A Piemont nas zachwycił, wzniesienia są trochę wyższe, więcej lasów i zdecydowanie pusto i dziko. Może to kwestia pory roku. Miasteczka są pięknie stare, jest wino i sery i super czyste powietrze. Rozważymy powrót do Piemontu. Szczególnie, że nie zwiedziliśmy Turynu – stolicy regionu, gdyż robiliśmy tam coś zupełnie innego.
Spośród wielu romańskich kościołów i klasztorów rozsianych wśród gór i winnic wybraliśmy klasztor Vezzolano na zachód od Turynu. Dojazd do niego i powrót wąskimi dróżkami wijącymi się przez winnice i miasteczka był trudny ale przepiękny.
Klasztor Vezzolano ukryty wśród gór zachwyca swoim położeniem i wyglądem. Surowe, romańskie wnętrze oglądam z szeroko otwartą buzią i oczami czym zwracam uwagę pana przewodnika. Gada do nas po włosku ignorując informację, że nie rozumiemy. W pewnym momencie pan znika w nawie bocznej kościółka i zaczyna śpiewać. W ten sposób poznajemy kolejną piękną odsłonę tego wnętrza, ma niesamowitą akustykę. Miło nam bardzo. Włosi… Ilu ich już śpiewało dla mnie. najczęściej są to jednak panowie w kawiarniach przygotowujący espresso. To było wyjątkowe.
Przedwczoraj śpiewał też nam pewien Hiszpan, ale o tym innym razem.
Wieczorem dojeżdżamy do Asti, gdzie na noc parkujemy na zwykłym parkingu blisko starówki, bo jest już późno, a w okolicy nie ma nic dla kamperów.
W Asti próbujemy lokalnego wina, jest wyborne. To był piękny dzień w Piemoncie.
Nazajutrz ze zgrozą stwierdzamy, że kontrolka silnika znów świeci. Szukamy więc szybko jakiegoś serwisu Forda w Turynie i tam jedziemy z samego rana, bo jest sobota, a więc pracują tylko do sjesty czyli do 12:30.
W serwisie przyjmują nas z troską. Dwie godziny zajmuje komputerowi naprawienie naszego EGR-u. Przez te dwie godziny zapoznajemy się ze starszym panem, który jest chyba właścicielem tego interesu. Pan angażuje się w planowanie nam dalszej drogi. Pokazuje na mapie google jak najlepiej jechać do Bordeaux, a nawet drukuje nam mapkę zaznaczając co ważniejsze punkty. To samo pokazuje nasza googlemaps, ale co tam, ważne, aby porozmawiać. Dostajemy też espresso, wiadomo. Pokrzepieni ludzkim sercem i tym, że udało się zgasić kontrolkę jedziemy do kolejnego super miejsca – klasztoru zbudowanego na szczycie skały, bo tak kazał anioł – Sacra di San Michele.
W X wieku jednemu z lokalnych władców anioł wskazał we śnie miejsce powstania klasztoru. Wszystko ładnie pięknie, tylko, że to postrzępiona grań. Mimo to klasztor został zbudowany. Jak? Zadawaliśmy sobie to pytanie przez cały czas wspinając się po licznych schodach na szczycie, bo płaskich przestrzeni tam mało. Lokalizacja okazała się faktycznie podła, bo ciągle coś z tego klasztoru odpadało. Jednak większość ścian ciągle się trzyma i jest to miejsce święte, gdzie ludzie pielgrzymują modląc się żarliwie na tzw. schodach umarłych. Miejsce to ma magię. Piękne i straszne jednocześnie.
To nasz ostatni przystanek w północnych Włoszech. Jeszcze tego samego dnia przejeżdżamy granicę z Francją, a pierwszą noc w tym kraju spędzamy w alpejskim miasteczku blisko autostrady. Robi się zimno i tak będzie przez kilka dni, jako, że będziemy wysoko. Oczywiście nie wiedzieliśmy o tym, nie oglądamy mapy fizycznej. Takie to już są te koty 🙂
Ciao Italia!
Włochy jesienią! Zazdroszczę Wam bardziej niż zwykle. I te klasztory! Jak Ty je wynajdujesz? Klasztor na polu, klasztor na grani… I powiedz jeszcze, że jak Leszek prowadzi, to czytasz mu na głos Umberto Eco!
Jest odwrotnie, ja prowadzę! Leszek jak zwykle w swoim świecie. Klasztory wynajduję w przewodnikach, mam kilka i w każdym co innego, serio.