19 – 21 listopada 2017
Bilbao – miasto ciekawe, interesujące, ambitne. Gdyby nie miejsce, w którym się zatrzymaliśmy nie zapadłoby nam jednak w pamięci tak bardzo. Dużo przemysłu, blokowiska i smog utrudniają turystom docenienie jego urody. Od końca lat 80 Baskowie włożyli ogrom trudu i Euro w przywrócenie swojej stolicy ludziom i światu. Trudna historia związana z działalnością ETA odeszła w niepamięć, choć na ulicach często spotykaliśmy chałupniczo wykonane plakaty nawołujące do uwolnienia przywódców tej organizacji. Zdaje się, że to taka codzienność miasta, do której wszyscy się przyzwyczaili i jakby nigdy nic popijają wino zagryzając pińciosem.
Zacznijmy więc od początku. Z bagażnikiem pełnym wina opuściliśmy nasze piękne Elciego, najpiękniejsze na świecie (jak śpiewał pan Bauza – winiarz). Przejechawszy przez krainę winnic bocznymi drogami, aby nacieszyć się widokami wróciliśmy z powrotem do Kraju Basków i autostradą przez góry wjechaliśmy do Bilbao, które wcisnęło się w głęboką dolinę rzeki Nervion blisko jej ujścia do Zatoki Biskajskiej. Od pierwszych chwil widać, że Bilbao to miasto przemysłowe i portowe. Co chwila wyłaniają się żurawie, kontenery ustawione jeden na drugim, dymiące kominy fabryk. Pejzaż surowy i industrialny. Pierwsze skojarzenia.
Dojazd na parking dla kamperów stromą serpentyną podnosi trochę poziom adrenaliny. Kiedy parkujemy padamy na kolana i kłaniamy się miastu u naszych stóp, widok jest wspaniały. Wraz z wędrującym słońcem miasto zmienia kolory.
Przyjechaliśmy tu w zasadzie po jedno: pójść do Muzeum Guggenheima. Jest niedziela po południu, do Muzeum pójdziemy dopiero we wtorek, bo w poniedziałki jest zamknięte. Mamy więc dwa wieczory na miejską włóczęgę, czyli to, co koty lubią najbardziej.
Przystanek autobusowy znajduje się przy parkingu, do centrum jedziemy 15 minut. Autobusy nazywają się Bilbobus, czyż nie uroczo? Na dodatek są punktualne! To nie jest oczywiste w Hiszpanii, ale w Kraju Basków tak. Miło. Czekamy na Bilbobusa i od razu bardziej lubimy to miasto.
Spodziewamy się po stolicy Kraju Basków spektakularnych tłumów na mieście radujących się życiem, oblegających bary, spacerujących po starym mieście. Ku naszemu zaskoczeniu niedzielny wieczór wygląda podobnie jak w całej Hiszpanii – ludzie siedzą w domu. Czyli jednak San Sebastian jest wyjątkowe. Tam również dotarliśmy w niedzielę, ale miasto żyło jak szalone gryząc pyszne kanapeczki, a poniedziałek, kolejny martwy dzień w Hiszpanii, nie był wcale inny. W Bilbao jednak jest inaczej. Lekki smuteczek.
Na szczęście nie wszystkie bary są zamknięte. Łazimy nie za długo, bo akurat przyszła fala zimna, zaglądamy do całkiem przyjemnej, gotyckiej katedry, łapiemy jakieś pyszne winko z kanapką i wracamy na nasze wzgórze.
A wzgórze znów sprawia, że kochamy Bilbao.
Kolejny dzień wita nas piękną pogodą. Napawamy się widokiem, siedzimy na górze, bo Leszek pracuje, jest ekstra!
Wieczorem znów kręcimy się po mieście. Starówka Bilbao nie zachwyca. Nie ma tu spektakularnych zabytków. Ma jednak swój klimat, trochę mroczny, przydymiony. Knajpy są bezpretensjonalne, proste, poza kilkoma dla turystów, którzy nie chcą czekać do 20:30, aby zjeść porządną kolację. To też ważne, bo czasem naprawdę człowieka szlag trafia, gdy z pustym żołądkiem, desperacko poszukuje czegoś ciepłego do zjedzenia, a Hiszpanie mają to gdzieś i oferują Ci jedynie zimne przekąski albo jedynie zimne napoje 🙂
Beret – tradycyjne i niezwykle popularne nakrycie głowy Baska.
Odkrywamy Bar Bilbao – miejsce na wskroś baskijskie, takie, jakie powinno być. Wyśmienite tapas, wino i piwo od lokalnych producentów, azulejos na ścianach, na podłodze zużyte serwetki, panowie w beretach żywo dyskutują przy barze. Wracamy tam kilka razy, aby naładować się Krajem Basków.
Na koniec chłodnego, zimowego wieczoru starsze, baskijskie panie wstępują na gorącą czekoladę i churros. Na północy churros jest posypany cukrem, na południu podają je nieco inaczej, o czym innym razem.
Mniam. Dobranoc.
… i dzień dobry. Tak, to jest wschód słońca w Bilbao.
Wtorek. To ten dzień. Jedziemy odwiedzić miejsce, które uczyniło Bilbao miastem sławnym i kultowym. Muzeum Guggenheima. Jedno z najsłynniejszych dzieł architektonicznych świata już dziś wpiszemy na listę „zobaczone”.
Powstanie budynku za, bagatela, 100 mln $ wiąże się z kompleksowym projektem rewitalizacji miasta po upadku przemysłu stalowego i stoczniowego, jaki miał miejsce w latach 80. Oprócz Franka Gehry-ego do współpracy zaproszono również Santiago Calatrawę, który jak nikt inny projektuje spektakularne kładki dla pieszych i mosty oraz Normana Fostera, któremu powierzono projekt metra.
Wielka inwestycja zakończyła się sukcesem. Nie szczędzono środków na marketing i promocję. Od końca lat 90 Bilbao stało się centrum kulturalnym Północnej Hiszpanii, a przede wszystkim tchnęło życie w Basków, którzy byli nieco przybici sytuacją swojego regionu i jego złą sławą.
Budynek i jego otoczenie robi niesamowite wrażenie. Postawiony nad samą rzeką pięknie odbija się w tafli wody. Najważniejszym elementem jest wielokształtny dach obłożony tytanowymi płytami, na którym baskijskie niebo mieni się tysiącem barw i sprawia, że dzieło jest wyjątkowo fotogeniczne. Sąsiaduje z nim most z charakterystycznym czerwonym pilarem i fantazyjna kładka Calatravy. Od drugiej strony, przed głównym wejściem stoi gigantyczny szczeniak – krzak, ulubione miejsce robienia sobie selfie. Ja jednak wolę giganta pająka, który stoi od strony rzeki. Przed budynkiem jest również fontanna – basen, na której dzieją się różne dziwne rzeczy: czasem spowija ją mgła, czasem buchają z niej ognie, a czasem po prostu tryska woda.
No dobra, wystarczy tych zachwytów, wchodzimy do środka. Tutaj zgrzyt. Część muzeum jest nieczynna (brak podania przyczyny), ale dzięki temu bilety są tańsze, informuje nas pani z rozbrajającym uśmiechem. Pierwszy raz spotykamy się z takim podejściem. Jest plus: będziemy mniej zmęczeni. Zwykle po wyjściu z muzeum sztuki chcę umrzeć ze zmęczenia, pragnienia i głodu.
Wnętrze budynku kryje ciekawy układ sal wystawowych. Mimo nieregularnego kształtu, trudno się w nim zgubić czy też pominąć którąś galerię.
Idziemy więc sobie niespiesznie podziwiając układ wnętrza (Gehry mistrz) jak i zbiory dzieł sztuki. Może za sprawą okrojonej oferty muzealnej, ale zaryzykuję jednak stwierdzenie, że to budynek jest tu królową balu, a nie sztuka, co mi zgrzyta. Mają wszystkich największych XX wieku, nie powiem. Fajnie mają, bo niedużo, ale reprezentatywnie. Jednak wiele dzieł jest wykonanych przez artystów na zamówienie Muzeum, co dla mnie jest już rękodziełem, a nie sztuką. Mają ogromną salę Richarda Serry z jego surowymi, gigantycznymi ścianami ze skorodowanej stali. Są to piękne dzieła, ale co autor miał na myśli nie ma już dla mnie znaczenia, skoro najważniejsze było, aby pięknie wyglądały w tej galerii. Bardzo to pretensjonalne, pod publiczkę, czyż nie? Zamawiać dzieła sztuki tylko od topowych, znanych artystów i tylko takie, które podkreślają urodę budynku? Hmhmhm. I jeszcze jedno: zakaz fotografowania. Totalna niedorzeczność, średniowiecze. Nigdzie tak nie ma.
Obejrzeliśmy ciekawą wystawę soczyście kolorowych portretów amerykańskiego malarza Davida Hockneya. Nieziemska umiejętność malowania człowieczeństwa. Jeden udało mi się sfotografować. Czyj?
Tatusia tego budynku: Franka Gehry’ego!
Podsumowując: trochę słodko, trochę gorzko. No cóż, w końcu jesteśmy w Hiszpanii – wielkim kotle z nastrojami.
Na koniec przegrzebki. I Katarzyna już się nie gniewa 😉
Zawsze najpierw zjem kawałek zanim zrobię zdjęcie. Gupek.
Jutro zmiana planu – pejzaż Santander. Stay tuned!
Hasta luego!
Kasia, nie ma się co gniewać. Często tak było, że artyści malowali na zamówienie, zwykle portrety, które miały ładnie wyglądać we wnętrzu i oddawać urodę (z naciskiem na to słowo) portretowanego. A potem się okazywało, że to mistrzowskie dzieła! No albo ktoś jest artystą albo nie ?
PS Jak zawsze zazdroszczę Wam wszystkiego.