12 – 15 marca 2018
Liguria – piękna kraina nie poddająca się tak łatwo turystyce. To jej ogromny atut. Jest to bowiem wyjątkowej urody skrawek Europy. Zawdzięcza to wysokim górom, które oddzielają wybrzeże od reszty świata. Skrywają one dziką przyrodę i nietknięte od wieków wioski. Po przejechaniu gór swoje bezkresne piękno prezentuje Morze Liguryjskie z wyjątkowej urody kąpieliskami z długimi plażami i promenadami z palmami, ale również skalistymi cyplami między którymi ukrywają się zatoczki.
San Remo – słynny, włoski kurort liguryjskiego wybrzeża jest kontynuacją stylu Lazurowego Wybrzeża i jego wielkich kąpielisk: Cannes, Nicei i Monaco. Panuje w nim podobna, elegancka atmosfera, wieje wielkim światem. Jednak wystarczy minąć pas ekskluzywnych XIX-wiecznych hoteli z wielkim kasynem na czele, aby znaleźć się we Włoszech. Bo San Remo ma uroczą starówkę, bardzo włoską i zupełnie nieturystyczną. Wszyscy tłoczą się wokół nadmorskiej promenady, ewentualnie na głównym deptaku pełnym sklepów i barów, gdzie znajduje się też słynna sala festiwalu w San Remo, i nie zapuszczają się zbyt często wgłąb miasta. A tam czekają na nas wspinające się pod górę, wąskie uliczki starego miasta zwanego La Pigna i toczy się zwykłe, proste, włoskie życie.
San Remo jest bardzo zielone i pełne kwiatów i to je wyraźnie wyróżnia na tle innych kurortów tego wybrzeża. Na okolicznych wzgórzach hoduje się kwiaty i jest to biznes na skalę światową, a wybrzeże San Remo nazywane jest Riviera dei Fiori. Kwiatowe klomby, kobierce, donice wypełniają miasto i okolice. Kemping Villagio dei Fiori tonie w kwiatach i bujnej zieleni i jest dla nas jakimś kosmicznym luksusem po francuskich obozach dla ludzi niższego sortu.
Spędzamy w San Remo wspaniałe, słoneczne dwa dni. Jeździmy na rowerze. Ścieżka rowerowa o długości 20 km biegnie wzdłuż całego Wybrzeża Kwiatów łącząc okoliczne miasteczka. My jeździmy z kempingu do San Remo, ale i tak cieszymy się jak dzieci wiosenną pogodą i włoskim luzem 🙂
Tuż przed naszym przyjazdem odbył się w San Remo festiwal kwiatów i ulice pełne są pozostałości po fieście w postaci rozrzuconych kwiatów, które ludzie zabierają do domu na bukiety.


W San Remo dwa lata spędził Józef Ignacy Kraszewski. Upamiętnia to tablica umieszczona przy willi, w której mieszkał. Willa nie wyróżnia się niczym i jest zamknięta.
Z San Remo kierujemy się wzdłuż wybrzeża w kierunku Imperii, która oddziela Riwierę Kwiatów od Riwiery Oliwek. Podobno najlepsza, włoska oliwa jest z Ligurii właśnie. W Imperii odbijamy na północ drogą SS28 w kierunku Garesso. W górach wyznaczających granicę Ligurii z Piemontem jest pusto, cywilizacja nie dociera tu. Mijamy wioski uczepione wzgórz, przejeżdżamy przez Pieve di Teco, wioskę tak zaniedbaną, zniszczoną, że wygląda niemalże jak opuszczona rudera. A jednak są tu sklepy, jakiś bar, a kable elektryczne tworzą nad drogą pajęczynę, mijamy też mieszkańców. A więc ktoś tu mieszka. Wioska leży na historycznym „szlaku solnym”, którym podążali przez góry z portu w Albendze na północ kupcy z solą i sardelami. Droga pięknie wije się przez góry, to opada w lasy, to wspina się na szczyty. W Garesso które leży w rozległej dolinie zatrzymujemy się, aby coś ugotować. Ciężko zatrzymać się kamperem gdziekolwiek na tej drodze. Jeszcze gorzej jest na SP582, gdy z Garesso jedziemy w kierunku Albengi na południe. Serpentyna jest bardzo wąska i dla naszej krowy wielokrotnie bardzo trudna, bo są duże spadki. Jednak trud tej drogi wynagradza nam widok wioski Zuccarello leżącej w bardzo wąskiej dolinie przy rzece Neva. Jest to średniowieczna wioska, w której nie zmieniło się nic od wieków oprócz tego, że u jej stóp powstał niewielki parking i jakaś skromna turystyczna infrastruktura. Podobno do Zuccarello przyjeżdżają studenci historii zobaczyć jak wyglądały miasta w średniowieczu.
Wioska wyłania się z lasu jak sceneria teatralna. Tkwi od wieków w totalnej dziczy i odosobnieniu nie poddając się żadnym zmianom. W XIII-wiecznych kamienicach stojących na skalistej skarpie mieszkają ludzie. Widzieliśmy ich na własne oczy, bo wyglądali przez okno 🙂
Niestety, nie udało nam się znaleźć miejsca parkingowego dla naszej krowy. Musimy Zuccarello zatrzymać w pamięci i obejść się bez zdjęć.
Późnym popołudniem docieramy do Albengi, która leży nad brzegiem morza u ujścia rzeki Fiume Centa. Kiedyś Albenga była dużym portem, jednak port zamulił się, a miasto odsunęło się od morza. Albenga to zagłębie sadów i szklarni. Żyzna nizina, w której centrum się znajduje wypełniona jest plantacjami. Sami korzystamy z tego dobrodziejstwa. W gospodarstwie Ca’ de Mich, w którym zatrzymujemy się na noc kupujemy kosz dobroci, które akurat obrodziły.

Albenga ma piękną, historyczną starówkę, którą zawdzięcza czasom średniowiecznym i współpracy z Genuą, gdy była miastem niezależnym i bogatym ze względu na handel z Bliskim Wschodem.
Na starówkę docieramy wieczorem i możemy tylko cieszyć się spacerem uliczkami i oglądaniem kościołów z zewnątrz. Jest to spacer bardzo przyjemny. Nie jest zimno i nie jest tłoczno, pogoda dopisuje. Dziś, gdy jest 30 stopni, a sezon turystyczny już się rozpoczął brakuje nam zimowej senności miasteczek.
Spacer rozpoczynamy od antycznego Ponte Lungo, pod którym nie ma już rzeki, tylko plantacje.
Stąd podążamy dawną Via Julia do starego miasta otoczonego murami, za którymi wyrastają średniowieczne wierze, które bogaci mieszkańcy włoskich miast budowali, aby podkreślić swoją zamożność.
Z Albengi wyruszamy w drogę do Genui. Wybieramy drogę SS1, która jest przedłużeniem starożytnej Via Aurelia z Rzymu do Pizy i biegnie wzdłuż wybrzeża Morza Tyrreńskiego od granicy z Francją aż do Rzymu.
Droga SS1 czasem biegnie przy samym morzu mijając kurorty, a czasem wspina się w góry. Zapewnia piękne widoki, ale również możliwość zatrzymania się przy plaży na gotowanie, lody i odpoczynek 🙂
Odcinek SS1 między Albengą a Genuą to głównie nadmorska droga łącząca popularne kurorty.
Wjazd do stolicy Ligurii – Genui – to przygoda sama w sobie. Miasto wciska się w wąskie doliny między górami. Autostrada biegnie górą na wiaduktach i w tunelach. Do miasta zjeżdża się po tak wysokich i krętych estakadach, że czujemy się jak na kolejce górskiej w wesołym miasteczku. Trochę straszno.
W Genui parking dla kamperów jest daleko od centrum, gdzieś na zboczu którejś góry. Lokalizacja jest słaba, bo zaraz zacznie padać, a nas na dodatek rozbiera jakiś wirus.
Decydujemy się na nocleg na zwykłym parkingu w centrum, bez żadnych udogodnień dla kamperów oprócz toalet w otaczających parking barach, co okazało się bardzo ważne dla ludzi z wirusem…
Idę na eksplorację miasta, które ma arcy-ciekawą historię i od pierwszego wejrzenia mami swoim spektakularnym widokiem widzianym z drogi biegnącej wysoko nad nim.
Niestety, zaczyna lać. Jest szaro i smutno, ale ja nie mogę odczepić się od tego miasta. Jest wyjątkowe.
Genua to miasto z wielowiekową handlową, morską przeszłością. Do dziś port to centrum życia z licznymi żurawiami, portem handlowym i pasażerskim oraz perełkami współczesnej architektury, które pojawiły się niedawno podkreślając industrialny klimat tego miejsca. I jest to jedyne miasto Włoskie, w którym na prawdę zachował się klimat kolonialny podobny do tego z Walencji czy Marsylii. Wenecja i Piza, inne dawne potęgi Morza Śródziemnego, zamieniły go na bycie ładnym tłem dla zdjęć robionych przez turystów.
Port otacza wyjątkowo rozległa starówka, która momentami przypomina arabski kazbah, a momentami Wersal.
Bogatą, handlową przeszłość miasta widać gołym okiem. Przejawia się między innymi w ogromnej różnorodności towarów, sklepów, restauracji. Wielkie, kupieckie rody zostawiły po sobie niesamowite, barokowe pałace i kościoły. Centralne targowisko miasta wprost kipi od kolorów i zapachów.
Genua to miasto narodzin Krzysztofa Kolumba, który zamienił ojczyznę na Hiszpanię. Jednak i z tego przedsiębiorczy Genueńczycy uszczknęli kawałek tortu. Po odkryciu przez Kolumba nowych dróg morskich, miasto zarabiało krocie na handlu srebrem przywożonym z kolonii. Głównym jego odbiorcą była właśnie Hiszpania. W późnym średniowieczu Genua była najgęściej zaludnionym miastem Europy i bardzo szybko rozwijającym się. To właśnie z tego okresu pochodzą wytworne pałace, w których ozdabianiu prześcigały się najbogatsze rodziny rządzące miastem.
Długo włóczę się po mieście i cieszę jego wyjątkową energią, różnorodnością zabytków, pięknymi widokami na okoliczne wzgórza, gubię się w ciemnych i głębokich jak kaniony uliczkach starówki, podziwiam wielki port, robię zakupy na wielkim targowisku, próbuję focacci, która podobno stąd pochodzi, podobnie jak zielone pesto. Facaccerie są na każdym rogu, aż trudno uwierzyć, że każda zarabia na siebie.
Kilka miejsc zapada mi szczególnie w pamięć.
Park Villetta di Negro.
Zaczynam zwiedzanie od tego miejsca, bo jest blisko parkingu, ale to bardzo dobry punkt startowy. XIX-wieczny park zaprojektowany przez szalonego architekta Carlo Barabino wznosi się na wzgórzu, z którego roztaczają się piękne widoki na stare miasto i port. Park przypomina górskie sanktuarium. Ze szczytu wzniesienia bije woda i spływa kaskadami do zbiornika u jego stóp. Wokół wodospadu wiją się ku górze ścieżki ukryte w drewnianych konstrukcjach przypominających tybetańskie mosty. Na górze znajduje się drewniana chatka, spod której wypływa woda. Na wzgórzu znajduje się podobno rewelacyjne Muzeum Bliskiego Wschodu, na które niestety nie mam czasu. U stóp parku stoi pomnik kolejnego wielkiego Genueńczyka – Giuseppe Mazziniego – wielkiego propagatora i działacza na rzecz zjednoczenia Włoch.
Mercato Orientale
Wielki, zdobny budynek skrywający największe pyszności tego świata.
Via Garibaldi
XVI-wieczne centrum milionerów. Wzdłuż ulicy stoją barokowe kamienice – pałace ze zdobnymi elewacjami, bramami i salami pokrytymi freskami, a z sufitów zwisają wielkie żyrandole. W budynkach tych mieszczą się instytucje i muzea. Mimo szczerych chęci i planów odwiedzenia choć jednego gmachu wewnątrz, nie starczyło czasu, a i pogoda pokrzyżowała nam plany.
Port
To miejsce robi na mnie ogromne wrażenie mimo deszczu, a może dzięki niemu, bo szare chmury potęgują kolorystykę i industrialną architekturę.
Port otoczony jest wzgórzami, na które wspinają się piętrowo kamienice i drzewa. Las rdzawych żurawi porasta część towarową portu, która znajduje się po jego prawej stronie.
Znajduję tu zabytkową galerę, która zagrała w firmie „Piraci” Polańskiego. Zaraz za nią stoi budynek niezwykły i całkiem inny, stylem przypominający Centrum Pompidou w Paryżu. Nic dziwnego, akwarium w Genui zaprojektował ten sam architekt. Oprócz budynku akwarium stoi tu również pająk-winda – atrakcja dla turystów mająca nawiązywać kształtem do żurawi wokół. Efekt udany, choć konstrukcja może wprawiać gościa w małe zakłopotanie. Podoba mi się. Dziś nie ma sensu wjeżdżać windą do góry. Niebo ciągle płacze i ukryło się za niskimi chmurami. Obok akwarium, jakby na wodzie, stoi wielka szklana kula – Bolla. Rośnie w niej dżungla. Świetny pomysł!
Spacer po Porto Antico kończę na jego lewym końcu, gdzie w najstarszych, zachowanych budynkach portowych znajduje się Muzeum Morskie, Muzeum Antarktydy, kino dla dzieci i mała galeria handlowa, a na rozległym placu stoją współczesne rzeźby.
Stąd, obok Porta Siberia wchodzę na starówkę i ginę w niej na dłużej.
Stare miasto
Próbuję, będąc pod parasolem, odnaleźć się na mapie i robić zdjęcia. Wszystko wychodzi jednak z marnym skutkiem. Zdjęcia są ciemne i mokre, a GPS gubi się w wąskich uliczkach. To co szczególnie rzuca się w oczy na genueńskiej starówce, to bardzo wysokie kamienice, które powodują, że często na dół nie dociera słońce. wówczas place nabierają innego znaczenia i uroku, a kościoły stojące przy nich wydają się jeszcze piękniejsze.
Stare miasto jest rozległe, podobno jedno z większych w Europie. Plątanina wznoszących się i opadających uliczek nie ma końca. Z trudem wydostaję się z pajęczyny. Ale lubię tak, więc nie narzekam 🙂
Wśród uliczek skrywają się urocze butiki z rękodziełem i knajpki z różnych stron świata. Wybieram Peru, bo liczę na ceviche, dla którego zabijam. Nie zawodzę się, kocham Genuę!
Nie wygląda dobrze. Ale umówmy się, surowa ryba wygląda dobrze tylko w sushi.
Drugiego dnia pobytu w Genui przenosimy się na parking pod miastem, aby zrobić serwis, a rano wskoczyć na autostradę i pomknąć dalej. Na tym podmiejskim zadupiu spotyka nas nie lada niespodzianka. Obok stacji benzynowej, na której parkujemy znajdujemy super restaurację serwującą mięsa z grilla wysokiej jakości i takowe wino. Ceny też nas zaskakują, to pewnie efekt zupełnie nieturystycznej lokalizacji. Restauracja nazywa się Patanegra Molassana. Warto tam zajechać, choćby po drodze.
Nazajutrz oczywiście wychodzi słońce, bo jakby inaczej. Ale to akurat dobrze, bo w miejscu, do którego dziś się udamy słońce jest potrzebne bardziej niż tu.
Stay tuned.
K