Florencja – 3 dni w gościnie u królowej renesansu

20 – 22 marca 2018

 

Wzięłam się z Florence za bary. To trudny przeciwnik. Ilość zaznaczonych punktów spowodowała opóźnienie w ładowaniu googlemaps, a u mnie zakwasy od chodzenia.

Nie byłoby Florencji, a renesans nie byłby sobą, gdyby nie Medyceusze – wielki, włoski ród wywodzący się z rolniczego regionu. W XV i XVI wieku rządzili we Florencji, a następnie w całej Toskanii, pokonawszy Sienę. Dzięki ich ogromnym ambicjom, wykształceniu, zamiłowaniu do sztuki i otwarciu na odważne nowości możemy dziś cieszyć się tym wyjątkowym miastem i renesansem w jego najwspanialszym wydaniu.

Florencja to kolebka i stolica sztuki i architektury renesansu. Idealne proporcje i elegancja budynków, kult piękna ludzkiego ciała, zamiłowanie do wszelkich dziedzin nauki,  wyjątkowe rękodzieło – to wszystko uczyniło Florencję i całą Toskanię tak pięknymi, bogatymi i wysoko rozwiniętymi kulturalnie i gospodarczo.

Medyceusze to ród nietuzinkowy. Długo starali się o szlacheckie przywileje, a na drodze do nich pracowali ciężko i zakuwali do egzaminów nie jedną nockę. Sztukę kupiecką i bankierską wynieśli na wyżyny. Pożyczali kasę papiestwu, a później również królom, co okazało się złotym interesem i uczyniło rodzinę bardzo bogatą. Trzech z nich zostało papieżami, a dwie kobiety zostały królowymi francuskimi. Na drodze do książęcych przywilejów rodzina nie szczędziła kasy na sztukę, budownictwo, wysokiej próby rękodzieło jak złotnictwo i to właśnie z tego okresu pochodzą najpiękniejsze dzieła Florencji. Konkurowali o palmę pierwszeństwa z innymi wielkimi kupieckimi rodami, takimi jak Peruzzi czy Bardi. Ostatecznie to Florencja Medyceuszy rozkwitła i przeszła do historii.

Mimo ogromnego ruchu turystycznego, nad Florencją unosi się duch wielkiego rodu. Wystarczy odejść kawałek od katedry i zajrzeć do innych kościołów, czy wejść do innej galerii niż Ufizzi, aby tłum się przerzedził, a ożył renesansowy duch Medyceuszy.

Kto nie ma wiele czasu na Florencję, to katedrę i galerię Ufizzi, dwa najbardziej turystyczne punkty, może sobie darować. Do obu bilet trzeba kupić wcześniej, co wiele mówi o ilości ludzi wewnątrz, a są inne zabytki, które rekompensują w 100% stratę, a na pewno oszczędzi się trochę nerwów i dużo czasu. Kto jednak ponad inne atrakcje przedkłada malarstwo, Ufizzi będzie dla niego wielką przyjemnością. Jeśli chodzi o katedrę, to ciekawsza była dla mnie wędrówka na szczyt słynnej kopuły i widok na miasto z balkonu na jej czubku oraz na wnętrze kościoła ze specjalnej rampy okalającej kopułę od wewnątrz.

A teraz po kolei.

Zaczynam zwiedzanie Florencji z dala od centrum, ze wzgórza, które nie ma nazwy, ale na jego szczycie stoi romański kościółek San Miniato al Monte, a trochę poniżej znajduje się Piazzale Michelangelo – taras widokowy. Tutaj trzeba być, bo nie ogarnie się piękna Florencji z zatłoczonych, dusznych uliczek w centrum. Uwaga, bo można paść na kolana.

Przed oczami mam morze ceglanych dachów z królującą kopułą katedry, strzelistą wieżą Kościoła Santa Croce, na tle szczytów Apeninów i wijącą się leniwie rzeką Arno na pierwszym planie. Widok jedyny taki na świecie.

 

 

Idę dalej na szczyt. Warto wspiąć się ten kawałek, bo będzie nagroda. Po drodze do San Miniato mija się renesansowy kościółek San Salvadore. Prostota i elegancja. To taka klasyka renesansu, można się z niego uczyć podstawowych zasad. Idealne proporcje, równowaga, symetria.

Ja to wszystko rozumiem, ale co poradzę, gdy moje serce nie bije mocniej.

 

 

 

Za to 100 metrów dalej zaczyna bić, a na szczycie schodów bije już jak szalone i zaraz wyskoczy. Po pierwsze schody są cholernie wysokie i po prostu się zmęczyłam, po drugie widzę po raz pierwszy San Miniato i zakochuję od pierwszego wejrzenia, a potem jeszcze raz, gdy wkraczam do środka.

Jeszcze o tym nie wiem, ale ten kościółek będzie moim ulubionym we Florencji. Żaden już nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak to romańskie cudo. Kocham małe, romańskie kościoły i nic na to nie poradzę. Gdybym mogła, to bym w takim zamieszkała. Miałabym wielki, zgrzytający klucz i udostępniała go do zwiedzania jako „Iconic House”. Hahahaha.

San Miniato to popisowe dzieło toskańskich kamieniarzy, wewnątrz zachwyca dokładnie wszystko, oryginalne mozaiki na podłodze z XIII wieku, freski na ścianach, ogólnie bryła. Nie wypowiem się na temat renesansowej kapliczki Michelozza, bo była w remoncie i zakryto ją płachtą. Fasada kościoła wykonana z różnych rodzajów marmuru to jedna z niewielu oryginalnych fasad kościołów we Florencji. Cała Toskania roi się od kościołów bez twarzy lub z twarzą dorobioną kilka wieków później. Ciekawe zjawisko…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wychodzę z kościoła i znów ten widok!

 

 

Schodzę ze wzgórza i idę wzdłuż Arno w kierunku Ufizzi.Z daleka widzę już słynny Most Złotników.

 

 

Monumentalny budynek skrywający jedną z największych na świcie kolekcji malarstwa sam w sobie jest dziełem sztuki i wcale nie powstał w celach galeryjnych. Ufizzi to nic innego jak biura. Kompleks powstał w drugiej połowie XVI wieku za rządów Medyceusza Kosmy I i miał mieścić całą administrację państwa. Szybko jednak rodzina zaczęła składować tam dzieła sztuki zgromadzone przez kilka pokoleń, bo nie mieli ich gdzie trzymać. W XVIII wieku ostatnia przedstawicielka dynastii przekazała „magazyn” wraz z kolekcją w testamencie florentczykom. Piękny dar.

Monumentalne, szare gmaszysko tworzy wrażenie scenografii teatralnej, a w upalne, letnie dni jest miejscem wytchnienia dla umęczonych turystów. W wąskim placu otoczonym wysokimi ścianami Ufizzi panuje półmrok, a brama otwierająca się na rzekę zapewnia ciągły ruch powietrza, a często nawet przeciąg. W zagłębieniach ścian stoją rzeźby wielkich Toskańczyków.

 

 

Kieruję tu swoje pierwsze kroki nie celem zwiedzania, tylko kupienia biletu. Internetowy serwis sprzedaży biletów nie przyjmuje naszych kart płatniczych, ani kredytowych, ani debetowych. Nie jesteśmy w stanie kupić biletu przez internet. Dlatego przybywam. Przy bramach wejściowych roi się od osób w mundurach czy uniformach, którzy namawiają na kupienie zwiedzania z przewodnikiem i dopiero po wielu odmowach pomagają mi znaleźć się we właściwym wejściu, aby kupić bilet na kolejne dni. Oznaczenia nie są zbyt czytelne.

Kupuję bilet na za dwa dni, bo na jutro już ni ma. Taka sytuacja i to w niskim sezonie. Co musi się dziać w szczycie sezonu turystycznego?

Szczęśliwa posiadaczka biletu do Ufizzi idzie pod katedrę, wiedziona instynktem. I tu kolejna niespodzianka. Kolejka do wejścia wije się przez cały plac przed nią. Wejście do katedry jest darmowe, ale trzeba odstać swoje w kolejce. Biletów na kopułę i campanillę, czyli katedralną dzwonnicę na dziś już nie ma. Kupuję więc bilet na jutro. Tym razem udaje się transakcja internetowa. Hurra! Jutro dzień kopuły! Z wejścia do katedry rezygnuję, szkoda mi czasu, tym bardziej, że gigantyczne kościoły nie są moją pasją.

Chcę wreszcie poczuć atmosferę Florencji. Póki co ganiam za biletami i ciągle przepycham przez tłum. Mam dość.

Idę do bazyliki Santa Croce, która jest drugim co do wielkości kościołem Florencji, spoczywają w niej najwięksi obywatele Florencji, a plac przed nią jak i wnętrze w porównaniu z sytuacją pod katedrą, świeci cudownymi pustkami.

Kościół pochodzi z XV wieku, ale fasadę otrzymał 400 lat później, jak z resztą wiele kościołów we Florencji i całej Toskanii, włącznie z katedrą, której neogotycka fasada tak przez wszystkich podziwiana to dzieło schyłku XIX wieku.

 

 

 

 

Renesansowe wnętrze kościoła jest proste i przestronne. Ogląda się tu nagrobki wielkich takich, jak Michał Anioł, Machiavelli czy Galileusz, którego Rzym obłożył klątwą za herezje, a humaniści Medyceusze przyjęli i chronili. Kościół jest również miejscem przechowywania wielkiej relikwii – rzekomego kawałka krzyża, na  którym ukrzyżowano Jezusa. Stąd nazwa kościoła.

Nagrobki ogląda się nie tylko ze względu na nazwiska na nich wypisane, ale również ich wartość artystyczną. Wykonali je najwięksi rzeźbiarze epoki: Donatello, Vasari, Cellini, Ammanati, z którymi później spotkam się w galerii rzeźby renesansowej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wychodząc z kościoła bocznym wyjściem wchodzi się na uroczy dziedziniec z piękną, renesansową elewacją kaplicy, która jednak w środku nie została ukończona. Idę dalej i wchodzę do przylegającego klasztoru, w którym oglądam piękne freski i obrazy uratowane przed wielką powodzią, która nawiedziła Florencję w 1966 roku. W kilku miejscach pozostawiono nieodremontowane ściany, aby było widać dokąd sięgała woda. Kompleks bazyliki Santa Croce leży w lekkim zagłębieniu i mocno ucierpiał w czasie powodzi. W klasztorze prezentowany jest uszkodzony przez wodę, piękny krucyfiks pędzla Cimabuego.

Piękne są również klasztorne krużganki, niezwykle lekkie i eleganckie.

 

 

 

 

 

 

 

Idąc na tyły klasztoru napotykam miejsce niezwykłe. W przyległym korytarzu pod pięknym, zabytkowym sklepieniem pracują kaletnicy. Starsi panowie w skupieniu dłubią coś w skórze, każdy przy swoim malutkim stanowisku. Torebki i inne wyroby skórzane można kupić w sklepie obok. To piękna, symboliczna tradycja Florencji. Rzemieślnictwo jest tu pod ochroną, wyniesione do sztuki. Przechodzę korytarz i wychodzę na dziedziniec, gdzie młoda dziewczyna w grubym fartuchu pali papierosa, zaglądam w otwarte drzwi i widzę młodych uczących się fachu kaletniczego pod okiem nauczyciela. Piękna rzecz, myślę sobie. Włochy…

 

 

 

Wychodzę z powrotem na plac przed bazyliką i zerkam jeszcze w kierunku pomnika Dantego. Temu nie dane było spocząć w bazylice, gdyż był zwolennikiem cesarza czyli gibelinem. Florenckie kupieckie i bankierskie rody były gwelfami czyli zwolennikami papieża. Długo jedni i drudzy walczyli o władzę nad Florencją. Ostatecznie w 1266 roku wygrali  gwelfowie i przepędzili gibelinów w tym wielkiego mistrza Dantego. Smuteczek i śmiech historii. Dziś lekko zadumany mistrz stoi przed bazyliką, a w środku znajduje się symboliczny nagrobek.

 

 

Idę coś zjeść do wcześniej upatrzonej knajpki. Jedzenie we Florencji to wyzwanie. Kieruję się zazwyczaj zasadami: unikaj okolic największych atrakcji turystycznych, bo zjesz drogo i niedobrze, wypatruj w knajpach młodych lub autochtonów, odejdź kawałek od ścisłego centrum, zapuść się w boczne uliczki, czytaj TripAdvisora, głównie celem sprawdzenia cen. Często wysoko ocenione są knajpy tanie. TripAdvisora tworzą głównie młodzi ludzie. Tanie niestety często oznacza fast good, więc trzeba to zweryfikować.

Znajduję super knajpkę z naprawdę dobrym jedzeniem i lokalnym winem. Z resztą, we Włoszech pijesz wino lokalne. W Toskanii nie dostaniesz innego jak stąd, ale trzeba pamiętać, że sama Toskania ma kilkanaście podregionów. Z reguły serwuje się wino z promienia 30 km, tak to najczęściej działa. I to jest spoko, bo jak coś ci podejdzie, to możesz sobie podjechać do winnicy i kupić taniej niż w sklepie.

Dziś świeci słońce, więc cieszę się nim w ogródku. Gdy na koniec wchodzę do środka, spotyka mnie miła niespodzianka.

 

 

 

W drugiej części dnia kontynuuję kościoły. Idę teraz do bazyliki San Lorenzo – parafii i panteonu Medyceuszy. Nieświadomy spacerowicz może nie zauważyć tej ważnej, florenckiej świątyni. Cechuje ją bowiem tak popularny w Toskanii absolutny brak twarzy.

 

 

 

Jednak po przekroczeniu progu świątyni zapominam o tym drobnym szczególe. Wnętrze tego kościoła robi na mnie ogromne wrażenie. Renesans w tym wykonaniu jest ok. Szarość, elegancja, spokój – to pierwsze skojarzenia. Ten efekt to zasługa niejakiego Filippo Brunelleschiego – ulubionego architekta Medyceuszy, który wcale architektem nie był, tylko złotnikiem i rzeźbiarzem. O tym jednak przy okazji katedry.

Od renesansowych nagrobków, posągów, płaskorzeźb można dostać zawrotu głowy i może to lekko męczyć. Skupiam się na wyjątkowym uroku spokojnych, stonowanych wnętrz, których biegający od rzeźby do rzeźby jazgotliwi Azjaci (wiem, powtarzam się)  najwyraźniej nie zauważają i nie doceniają. Robią cztery tysiące osiemset pięćdziesiąte zdjęcie selfie na tle kolejnej rzeźby.

 

 

Wyraźnie dramatyczne ambony wykonane przez Donatella

 

Duże wrażenie robi też Stara Zakrystia uchodząca ze ideał renesansowego wnętrza. Ma podobno idealne proporcje. Obecność koła w samym jej środku potęguje poczucie symetrii.

 

 

 

W kryptach roi się od nagrobków różnych Medyceuszy i rodzin. Spoczywa tu również ukochany rzeźbiarz rodziny – Donatello.

 

 

Rzut beretem od San Lorenzo stoi Pałac Medyceuszy (Palazzo Medici), który znów można z obrzydzeniem pominąć omiotłwszy go tylko przelotnym spojrzeniem. Bryła faktycznie nie urzeka pięknem. To efekt skromności i nieafiszowania się z bogactwem Kosmy I, który odrzucił pierwotny projekt pałacu Bruneleschiego i zlecił budowę swojemu ulubieńcowi Michelozzo. Jednak już po wejściu na dziedziniec perspektywa się zmienia.

 

 

 

Podobno na tym dziedzińcu Medyceusze przechowywali wszystkie rzeźby zanim powstało Ufizzi.

Przyszłam tu obejrzeć jedną rzecz. Malutką Kaplicę Trzech Króli ozdabia niezwykle kolorowy, baśniowy fresk Benozza Gozzolego. Malowidło z przełomu średniowiecza i renesansu uchodzi za najpiękniejsze w mieście. Przedstawia orszak Trzech Króli, ale w rzeczywistości jest to zbiorowy portret rodziny.

 

 

Oglądam też pozostałe wnętrza pałacu.

 

 

 

 

W cenie biletu można oglądać czasową wystawę współczesnego, włoskiego artysty mieszkającego w Nowym Jorku. Żal nie skorzystać.

 

 

 

Kończę na dziś z rodziną Medyceuszy. Idę do Mostu Złotników, a tak naprawdę Ponte Vecchio, gdzie dołącza do mnie Leszek i jeszcze trochę spacerujemy po Florencji. Tzn. Leszek spaceruje, a ja się wlekę powłócząc nogami 😉

Stary Most, który jest obudowany kamieniczkami wiszącymi nad rzeką jak kukułcze gniazda mieszczącymi zakłady i sklepy jubilerskie to kolejna największa atrakcja turystyczna miasta i dlatego ekstremalnie zatłoczona. A most i tak najlepiej wygląda z któregoś z kolejnych mostów na Arno.

 

 

 

 

Rzeka ludzi w kierunku Mostu Złotników.

 

 

Florencki street art nie odcina się od tradycji.

 

 

 

Zbliża się Wielkanoc. Wszystkie sklepy, cukiernie, piekarnie oferują tradycyjne jaja wypełnione słodkościami.

 

 

Zatrzymujemy się na monumentalnym Piazza della Republica, gdzie znajdujemy taką oto kawiarnię.

 

 

Okazuje się, że nazwa upamiętnia Polaka, syna powstańca styczniowego, honorowego konsula RP we Florencji, a co najciekawsze, pioniera włoskiego browarnictwa 😉

 

Wchodzimy na chwilę na mega zatłoczony deptak Via Calzaiuoli, bo mamy nadzieję, że obejrzymy wnętrze Orsanmichele, kościoła, który, podobnie jak Palazzo Medici, bardziej przypomina fortyfikację. Jego charakterystyczną elewację rozpozna każdy, kto był we Florencji, bo po prostu nie sposób jej nie minąć. Gotyckie nawy z rzeźbami na tle surowego muru – to jego znak rozpoznawczy. Budowla znów skrywa piękne wnętrze pokryte świetnie zachowanymi freskami. Nie dane nam jednak go zobaczyć, bo już zamknęli.

 

 

 

 

 

 

Odwracamy się o 180 stopni i widzimy otwarte drzwi innego kościoła Chiesa di San Carlo di Lombardi. Wchodzimy do niego. Widok jest uroczy. Surowe wnętrze z przepięknym prezbiterium ozdobionym freskami. Mały, pusty kościółek, a obok płynie rzeka ludzi, wielka radość, wiadomo 🙂

 

 

Odwiedzamy główny plac miasta, aby spojrzeć na kolejną „fortyfikację” Michelozza – Palazzo Vecchio, w którym Kosma I rezydował tylko kilka miesięcy, aby przenieść się do większego – odebranego upadłej rodzinie Pittich. Myślę, że to podejście już zwiastowało rychły upadek rodziny. Bo ten budynek jest doprawdy gigantyczny, jak mógł być dla Kosmy za mały??

Wszystkie rezydencje Kosmy I z zewnątrz są surowe, a w środku nie. Kropka.

Nie lubię placu przed Palzzio Vecchio. Jest wielki, zatłoczony, obudowany surowymi, ceglanymi murami, a repliki słynnych rzeźb pasują mi tam jak pięść do nosa. Dodatkowo można stracić oko na jednym z tysiąca selfie sticków.

Dziękuję, uciekam.

 

 

 

 

Przechodzimy na drugą stronę Arno, która obfituje w ciekawe zakątki, a jest zdecydowanie mniej zatłoczona. Są tu ładne place i takie zwykłe uliczki, przy których są zwykłe bary, sklepy i zwykli ludzie.

Aby poczuć trochę zwykłego, włoskiego życia ulicy należy zajść do sklepu ze znaczkiem T czyli Tabacchi. Kupuje się tu rzeczy jak w kiosku, ale bardzo często jest tu też barek, gdzie serwują kawę (najtańszą w całych Włoszech, ale oczywiście dobrą, zawsze!), jakieś ciastka, kanapki, a oprócz tego również wino, piwo, drinki. Przychodzą tu Włosi, bo wiedzą, że jest tanio. Odkryliśmy ten myk wiele lat temu i nigdy jeszcze nasza strategia nas nie zawiodła. Szczególnie sprawdza się ona w miastach turystycznych, gdzie pułapek na turystów jest więcej niż na myszy, a kawy się chce wszystkim.

 

Wracając więc do drugiej strony Arno – dzielnicy Oltrarno. Zachodzimy do ostatniego otwartego kościoła, który i tak właśnie się zamyka – Santo Spirito. To kolejne dzieło znanego nam już architekta Brunelleschiego, który, jak to u tego architekta, nie posiada twarzy. Wnętrze ma za to piękne. Niestety nie możemy już zajrzeć do krużganków.

 

 

 

To kończy się pierwszy dzień. Dopiero pierwszy dzień, a ja już chce umrzeć ze zmęczenia. Albo ona mnie, albo ja ją. Nie poddam się tak łatwo!

Kolejny dzień znów przynosi dobrą pogodę. To znaczy uściślijmy, świeci słońce i jak się schowam za wiatrem to mogę rozpiąć puchową kurtkę. Jest solidne 10 stopni, ale noce siepią zimnem, 2 stopnie i nie chce być więcej. Zima nie odpuszcza mimo drugiej połowy marca. Dlatego nasz kamper na kempingu stoi przy samej łazience, nie jesteśmy romantyczni. Trzeba szanować zdrowie.

 

Dziś dzień wielkich rzeczy. Idę do Bargello, która jest tym dla rzeźby czym Ufizzi dla malarstwa. Ekscytacja sięga zenitu, bo wiem, że dziś zrozumiem wreszcie o co chodzi w renesansowej rzeźbie, która jakoś nie porywała mnie dotychczas. Czy Bargello rozpuści lód mych uczuć?

Po drugie katedra, a dokładnie jej kopuła, której historia zafascynowała mnie i rozbawiła. Po niej muzeum katedralne opowiadające historię budowy świątyni.

A pomiędzy tymi dwoma ważnymi punktami robię sobie relaksującą przerwę, która okazuje się równie interesująca jak gwiazdy programu.

Ach co za dzień!

 

Zaczynam od Bargello.

Dawna, średniowieczna siedziba władz miejskich mieści kolekcję rzeźby renesansowej. Interesująco jest już na dziedzińcu, którego ściany pokrywają bogato rzeźbione herby szlacheckie. Taki herb musiał okazać każdy, kto chciał zasiadać w radzie miasta. Zastanawiam je tylko, jak je okazywali, bo wyglądają na ciężkie.

 

 

 

 

 

Wchodzę do sal. Rzeźba wymaga chwili, aby docenić jej piękno. Porównuję rzeźby Michała Anioła, Celliniego, Donatella, Giambologni i innych. Dostrzegam różnice w ekspresji, rysach twarzy, rzeźbie ciała. Michał Anioł rzeźbił wyjątkowo dokładnie. Postaci są muskularne, widać każdy mięsień. Cellini gustował w ciałach sportowców. Jego rzeźby są nieco mniejsze, a postaci szczupłe, smukłe. Donatello to mistrz emocji. Potrafił wyjątkowo pokazać ludzką kondycję w gestach, postawie, pochyleniu głowy. Każdy był mistrzem na swój własny sposób. Wspaniale!

Muzeum jest ogromne, ale bez przesady. Jakoś w miarę je ogarniam pomijając kilka sal np. z figurkami z brązu, które oglądam raczej pobieżnie, bo trzeba by dnia, aby zawiesić oko choć przez chwilę na każdej.

Podoba mi się sposób prezentacji rzeźb. Wokół każdej zostawiono dużo przestrzeni, aby obejrzeć je z każdej strony. Dla mnie to ważne, ponieważ gustuję w męskich tyłkach i w ogóle lubię oglądać tyły rzeźb szukając tam potknięć artysty. Rzeźbiarze renesansowi byli równie dokładni z każdej strony, a wręcz mam wrażenie, że mięśniom pośladków i ud poświęcali najwięcej pracy.

Rzeźby renesansowe nawiązują oczywiście do klasycznych, ale tylko w filozofii – skupieniu się na człowieku. Cechuje je większa dokładność w studiowaniu ludzkiego ciała, jego ruchu, pracy mięśni, bardzo często ich ekspresja jest wręcz przesadzona.

 

Michał Anioł, Bachus

 

 

 

 

Donatello, Madonna z Dzieciątkiem

 

Luca della Robbia, Madonna z Dzieciątkiem

 

 

Poznaję dzieła członków rodziny della Robbia. Są to urocze, cukierkowe wręcz rzeźby i płaskorzeźby lakierowane intensywnymi kolorami: niebieskim, żółtym, zielonym, białym. Widziałam już wcześniej te kolorowe ornamenty, są charakterystyczne dla całej Toskanii. Podobny styl malowania rzeźb znamy już z Andaluzji.

 

 

 

 

 

 

W muzeum znajdują się też zbiory rzeźby islamskiej i z kości słoniowej. Wszystkie eksponaty były własnością wielkich rodów lub papieży.

 

 

Ha! Znalazłam dawno nie widzianą już imprezę firmową! 🙂

 

 

Kończę w rzeźbię i idę zaczerpnąć trochę słońca na plac Piazza della Santissima Annunziata, na którym ze względu na bliskość uniwersytetu lubią przesiadywać młodzi. Przyszłam tu popatrzeć na wspaniałe elewacje otaczających plac wczesnorenesansowych budynków: Kościół Zwiastowania oraz dawny Szpital Niewiniątek, w którym obecnie mieści się Museo degli Innocenti.

To mój ulubiony plac Florencji. Kropka.

 

 

 

 

 

 

 

Przyszedł czas powalczyć z kopułą.

Bilet na kopułę kupuje się na konkretną godzinę i trzeba się stawić przy bramie mieszczącej się na lewej ścianie katedry 15 min przed tą godziną. Stawiam się. Lewa strona katedry jest już w cieniu, na dodatek wiatr hula wokół wielkiego gmachu. Ciepło nie jest. Czekamy pół godziny. Po włosku.

Katedra Santa Maria del Fiore – symbol i duma Florencji. Jej gigantyczna bryła i kopuła są widoczne kilka kilometrów za miastem.

Ogromna, bogato zdobiona elewacja katedry robi ogromne wrażenie. Jest to dzieło z końca XIX wieku, więc nie warto tak od razu padać na kolana. Trochę to jednak fejk. Wkroczenie do wnętrza pozostawiłam sobie na kolejny raz, bo kolejka do wejścia nie zmniejsza się ani na chwilę. Postawiłam na kopułę!

 

 

 

 

 

 

 

 

Uznałam, że to najważniejszy element architektoniczny budynku, będący w swoim czasie cudem techniki.

Budowę bazyliki rozpoczęto pod koniec XIII wieku. Wybudowano już całą bryłę budynku i bęben pod kopułę. Jednak dziura w dachu czekała kolejne sto lat na załatanie, gdyż promień był zbyt duży, aby dało się postawić kopułę stosowanymi wówczas metodami

W 1418 roku rozpisano konkurs na projekt kopuły. Wygrał go złotnik i rzeźbiarz Filippo Brunelleschi, który zaproponował lekką, drewnianą konstrukcję opartą na murach bębna (tamburu).

Budowę rozpoczęto i wtedy okazało się, że nie należący do cechu budowniczych Brunelleschi kieruje budową nielegalnie i poszedł do więzienia. Ponieważ już zdążył spodobać się rządzącym Medyceuszom, przepchnięto sprawę. Złotnik został zapisany do cechu budowniczych i wypuszczony z więzienia, aby móc kontynuować budowę dającą nadzieję na sukces. Tak też się stało i w ten sposób złotnik Brunelleschi wszedł w łaski Medyceuszy po koniec swych dni.

Wdrapywanie się na kopułę to ciekawa przygoda. Schody okalają ją naokoło, idzie się wewnątrz konstrukcji między drewnianymi profilami. Jest to nie do końca komfortowe. Najpierw wychodzi się na rampę okalającą kopułę od wewnątrz. Stąd wspaniale widać freski pokrywające wnętrze kopuły oraz niesamowitą posadzkę kościoła tworzącą złudzenie trójwymiarowe. Następnie wdrapuję się mozolnie na sam szczyt, balkon na kopule. Widoki na dachy starego miasta wynagradzają trud wspinaczki.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na koniec dnia idę do Museo dell’Opera del Duomo – muzeum katedralnego, które mieści się w osobnym budynku na tyłach katedry.  Znajdują się w nim fascynujące rzeźby i obrazy przeniesione z katedry w obawie przed ich niszczeniem m.in „Pieta” Michała Anioła, jedno z ostatnich jego dzieł, które szykował jako swój nagrobek. Prezentowane są też rzeźby z dawnej elewacji katedry zdemontowanej pod koniec XVI wieku. Ciekawa jest sala poświęcona konstrukcji kopuły oraz różnym projektom elewacji świątyni, które były brane pod uwagę.

Ogromne wrażenie robią na mnie posągi postaci biblijnych dłuta Donatella, a w szczególności drewniana figura Marii Magdaleny, którą rzeźbiarz przedstawił jako wychudzoną, zasuszoną staruszkę.

Za rewelacyjny pomysł uważam repliki rzeźb, które można dotknąć. To wyjątkowo przyjemne uczucie, wręcz emocjonalne. Obcowanie ze sztuką nabiera nowego wymiaru. Odpływam.

 

 

 

 

 

 

 

Teraz mam już wątpliwości czy to nie Iggy Pop…

 

W tej niezwykłej „Piecie”, w postaci Nikodema, człowieka w kapturze, Michał Anioł przedstawił siebie. Dzieło jednak nie spodobało mu się i zaczął je niszczyć w przypływie złości, co widać gołym okiem. Rzeźbę dokończyli po śmierci artysty jego uczniowie, co też widać 😉

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec dnia drugiego.

 

Dzień trzeci, czyli uff, uff, Ufizzi.

Trzeba zdrowia na tą galerię. Ilość zachwytów jest ogromna, ale ilość sal również. Posiłkuję się książkowym przewodnikiem, który podpowiada, które sale warto odwiedzić w szczególności. Bez tego umarłabym tam ze zmęczenia. Nie sposób przejść wszystkich sal w jeden dzień, to pewne. A robić przerwy na toaletę i jedzenie to też nie lada wysiłek, bo do tych miejsc trzeba się doczłapać, a potem wrócić z powrotem do ostatniego punktu. Nie jest łatwo zwiedzać Ufizzi.

Tak czy siak zebrałam tyle zachwytów, że nie wiem co. Dużo muskularnych Jezusków i szpetnych panów, ale też dużo wyjątkowo ładnych pań i panów. Mają Leonarda, ale mało, dwa obrazy ukończone i dwa nie. Cóż, mało Leonardo miał czasu na malarstwo, bo przecież zajmował się tysiącem innych rzeczy.

Poznaję mrocznego Giotta i Cimabuego. Kolory. Intensywne, jasne, świetliste. Niesamowite, jak pięknie się do dziś prezentują. To wczesne malarstwo toskańskie z XIII i XIV wieku. Jeszcze tablicowe.

Później zaczyna się długa droga przez włoski renesans. Nadchodzi Ucello, Francesca, Lippi, Botticelli, wielki Leonardo.

Piękne, intensywne, wibrujące obrazy. Tak jawi mi się włoskie malarstwo. Tylko co ja poradzę, gdy moje serce należy do Holandii i kalwińskich ponuraków całych na czarno, albo ludzi w ich domach, albo martwych natur. W Ufizzi odnajduję salę poświęconą malarstwu flamandzkiemu i ginę w niej na dłuższy czas.

Znajduję obrazy Cranacha i Durera, które są piękne swoim smutkiem. Poznaję lepiej Tycjana, odkrywam karykaturalne dzieła Parmigianina, cieszę się z Caravaggia, Goi, Zurbarana, Rembrandta, Rafaela. Są tu wszyscy do diaska! A nogi tylko dwie i już do połowy wlezione w tyłek.

Ufizzi zajmuje mi 3 godziny, co uważam za krótki czas, ale zmęczenie zmysłów jest potworne. Już chcę tylko leżeć i kontemplować dzieła, które przepłynęły dziś przed moimi oczami.

 

 

Z cyklu: brzydki Jezusek i jeszcze brzydszy dorosły

 

Słynny profil. Piero della Francesca namalował księcia Urbino i jego żonę Battistę Sforzę.

 

Niesamowite obrazy Botticellego przedstawiające ludzkie cnoty.

 

 

Ufizzi obfituje w brzydkich Jezusków. Uwielbiam!

 

 

 

 

 

 

Chyba czasem przeginam z tymi Jezuskami, bo oto co widzę….

Oj, mamuśka, mamuśka.

 

Brzydcy panowie nie zawodzą, choć nie jest ich aż tak wielu.

Rękawiczka musi być, oj, oj

 

 

 

A ten mister, to mój ulubieniec

Dużo jest pięknych pań.

 

Tu najbardziej znana, w momencie narodzin, Venus. Botticelli.

 

 

 

Tu się waham, ale niech jej będzie

 

W tej się zakochałam, w malarzu też. Correggio. Chyba pamiętam taką kartkę na Boże Narodzenie… Uważałam ją za konkretny kicz 🙂

 

 

To moja ulubienica.

 

 

 

Melancholijny Zurbaran.

 

Pracownia Cranach. Marcin Luter z żoną.

 

Objawienie. Bronzino. Maluje ludzi jak żywych. Tu Jan Medyceusz.

 

Wreszcie Leonardo. Zwiastowanie. Dokończony.

 

… i nie dokończony. Ale możliwe, że tylko coś sobie ćwiczył.

 

Genialne, jak zawsze portrety Rembrandta.

 

 

 

Żeby nie było, że faworyzuję kobiety, tu dwie jakieś dzikie.

 

 

A tu już nie koślawa…

 

… z niespodzianką 😉

 

 

Kaśka, do domu, ty zboczenico!

 

 

Uff, koniec.

Wychodzę na słońce, idę coś przekąsić i odpocząć. Już wydaje mi się, że nie dam rady, gdy zdaję sobie sprawę, że jutro odjeżdżamy, a ja nic nie widziałam!

Zamieniam się natychmiast w transformersa i idę. Muszę obejrzeć jeszcze tylko ten jeden kościół. Gdy do niego docieram, zapominam o zmęczeniu. Świątynia Santa Maria Novella jest kompletny! To znaczy posiada wspaniałą, marmurową fasadę, która błyszczy w promieniach popołudniowego słońca. Kościół będący kolejną nekropolią zamożnego rodu i znanych osobistości w całości ufundowała rodzina Rucellai. Podobno, aby ukończyć budowlę pozbyli się swojej willi, części majątku i niezwykle cennej hodowli jedwabników. Jakże to miłe z ich strony. Jedwabniki i tak by dawno zdechły, a tu proszę, mamy do dziś to cudeńko na lekkim, lecz przestronnym uboczu, gdzie rzeka turystyczna nie wpływa, a jedynie jej cienkie odnogi.

Skarbem kościoła jest krucyfiks, wczesne dzieło Giotta, który specjalizował się w krucyfiksach jak nikt inny.

Kościół roi się od dzieł znanych mistrzów renesansu i jest idealnym miejscem do poznania ich twórczości. Są piękne freski Ghirlandaia, Massacia, Lippiego, Bruneleschiego, Ucella i innych, jest spokój i cisza.

Do kościoła przylegają krużganki z przepiękną kaplicą oraz muzeum diecezjalne z eksponatami ze skarbca. Bardzo lubię oglądać różne opakowania na relikwie świętych: na ręce, palce, nogi i małe kostki, krew, różne różniste szkatułki na kawałki pokrojonych ludzi. Piękna tradycja!

 

 

 

 

f

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czas żegnać się z Florencją. Wizytę w tym pięknym mieście będę odchorowywać kolejne dni, bo będzie wychodził ze mnie diabeł. Wizyta w tylu kościołach nie może być bezbolesna.

Czas jechać w toskańskie plenery i odpocząć trochę od miasta.

Przed nami Volterra. Jedziemy tu za sprawą jednej, etruskiej figurki…

 

Cmok

K